Strona:Maria Rodziewiczówna - Lew w sieci.djvu/59

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Jasny pan może doktor do Malewicz? Tam żydki wyglądają pan doktor.
— Daj nam święty spokój! — ofuknęła panna Felicya.
— Może jasne państwo dzierżawę szukają, albo berlińskie kupce od lasów są? Mój mąż-by za faktora był.
— Ot, zamiast handlować lasami, upiekłabyś nam kurę na pieczyste! — rzekł Kostuś.
— Kure? — powtórzyła przeciągle. — U nas kure rzną, jak, uchowaj Boże, ona chce zdechnąć, albo kiedy maleńkie dziecko chore.
Tu Alkone ukazał się we drzwiach.
— Jasne państwo, my sobie jedźmy! Ja tutaj konie zmienił, to te nowe takie bystre, oni całkiem stoić nie chcą, oni już do mego parobka na głowę skaknęli! My tak polecim, jak żelazna maszyna!
— A kiedyż staniemy w Malewiczach? — spytała panna Felicya, wstępując do arki.
— Na jutro rano.
— Co to? nowi pasażerowie! — rzekł Kostuś, zaglądając do bryki.
— Nu, nowi, to co? Jasny pan polubił już tamtych. Te także spokojne ludzie; oni tylko trochę podjadą do lasu, potém sobie pójdą za swoim interesem. Ja takie mam mientkie dusze, że nie mogę nikomu odmówić, coby jego w drodze poratować. Ja