Strona:Maria Rodziewiczówna - Lew w sieci.djvu/54

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wtórze przeraźliwego brzęku żelaztwa i trzęsienia po kamieniach.
— Wi, wio! — wołał Alkone, targając lejce i wymachując batogiem.
Niesforna trójka wydostała się na drogę.
Dyszlowe konie udawały pośpiech, dropiaty nie zadawał sobie nawet téj fatygi.
Wierzgał za każdym razem i dawał się towarzyszom ciągnąć.
To też kłus rychło przeszedł w drobny truchcik, truchcik w stąpanie pełne głębokiego namysłu i powagi. Z wybojów dostali się na korzenie, z korzeni na bezdenne piaski, obramowane drobną sośniną.
Panna Felicya oburącz trzymała się drabiny; co chwila wpadała na jegomościa w kitlu.
Kostuś kilkakroć karambulował z żydówką.
Odetchnęli, gdy się znaleźli na piasku.
— To coś okropnego! — jęknęła ciotka.
— A czemuż ciocia odrzuciła mój projekt? Byłbym dotychczas już po słowie z wdową i nie błąkalibyśmy się, jak dusze pokutujące. Teraz proszę cierpiéć!
Sam wyskoczył z bryki i wybrnąwszy z piasku, szedł skrajem zarośli. Po niejakimś czasie wyprzedził znacznie konie Alkony.
Wreszcie lasek się skończył i natychmiast rozpoczęła się grobla sypana na nizkich łąkach, przerżniętych sporym strumieniem.