Strona:Maria Rodziewiczówna - Lew w sieci.djvu/53

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Kostuś, rozzłoszczony do reszty taką apatyą, splunął w milczeniu i odszedł.
Trzeba było czekać. Zwiedził tedy stacyę, wyjrżał na puste pola po za nią, na pnie ściętego lasu, na drogę pełną wybojów, i wreszcie do tyła się poddał losowi, że tylko wyglądał przyjścia pociągu.
Alkona tymczasem umieścił tłomoki w bryce, nakarmił konie i położył się spać. Podróżni uczynili to samo.
Godziny wlekły się leniwie, bo stacya wyglądała martwo, upał wzrastał, krajobraz nastrajał melancholijnie.
W końcu pociąg nadszedł i odszedł, a Alkona wciąż się jeszcze targował z dwoma żydami, którzy mieli zająć miejsca: jeden na koźle, drugi na drążku. Przybyło też kilka skrzynek towarów, któremi wypchano spód wehikułu.
Kostuś, w trwodze, że stracą swoje miejsca. wwindował ciotkę i sam usiadł w głębi, po francuzku, po polsku, po arabsku klnąc i przynaglając woźnicę.
Przyszła jednak owa godzina.
Alkone napoił konie, wgramolił się na kozioł, zebrał parciane lejce i batog, i począł namawiać do ruchu swoje rumaki:
— Wi, wio, anu, nu! Said gesund!
Fuhr gesund! — odpowiedziano chórem.
Arka zadrżała w swoich posadach i ruszyła, przy