Strona:Maria Rodziewiczówna - Lew w sieci.djvu/50

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dyb — ja tam szabasuję zawsze! My tam zalecimy jutro — na rano!
Bryka jego załatwiała komunikacyę prywatną aż o mil dwadzieścia w głąb, miał swe zaprzęgi po miasteczkach i, jak dotąd, nikt się na niego nie uskarżał.
Po téj informacyi Kostuś poszedł do ciotki.
— Jeśli ciocia powierza swe losy bryce bez resorów, koniom na pół żywym i żydowi — to jechać możemy.
Panna Felicya wyszła na ganek.
— Ano, nie ma w czém wybierać! — rzekła.
Istotnie przez ostatnie kilka minut dziedziniec się opróżnił. Wszystkie furmanki odjechały, tylko arka Alkony stała z boku, a on sam szwargotał z młodą żydówką, podczas gdy do arki wstępował jakiś człek w starym płóciennym kitlu i torbą w ręku. Dźwignął się i w otchłani utonął.
— Et, cóź robić — zdecydowała panna Felicya. — Te kilka mil — bagatela. Ruszajmy!
— Hej, panie Alkonie Krum! — zawołał Kostuś.
Żyd zbliżył się powoli i patrzał, jakby nie wiedział o co chodzi.
— No — ileż weźmiesz do Sadyb — za dwie osoby.
— Do Sadyb! Gewałt — to koniec świata! To mil dwadzieście. To będzie po dziesięć rubli od osobę — i za rzeczy osobno.