Tym razem opłacono gruby okup.
Pomniejszych wypadków było bez liku.
Po każdej takiej „fudze” Kostuś wracał do przytomności, pracował za trzech, żył jak mnich, odrzekał się od miłości i kobiet, jak pijak od wina, był uległym synem, miłym towarzyszem, słodkim i pokornym, choć go przyłóż do rany.
Mimowoli zapominano zgryzoty i kłopotu, usidlał nawet ojca, a kobiety zawsze pewne były, że to już ostatni wybryk — i wreszcie wyrzucano sobie, że go strofowano za ostro. Był przecie jedynakiem — na dzieją, chlubą, ukochaniem tych trojga rozbitków — którym tyle odebrał los i życie.
Stary Jamond, zapracowany, wyschły jak daktyl, wciąż tylko przemyśliwał i zbierał, by chłopaka hulanki nie zubożały; ciotka troskała się ojego zdrowie i wypoczynek; matka tylko jedna znalazła sposób radykalny.
— Trzeba go ożenić, Jasiu! — mawiała do męża.
— Ba! — odpowiadał, ruszając ramionami. — Chcesz, żeby jeszcze jednéj więcéj czynił zgryzotę. A zresztą, pilno ci obcą tu zasadzić. Poczekaj, na cieszysz się nią rychło.
— Ależ nie obcą, Jasiu. Wezmę go ze sobą, pojadę odwiedzić rodzinę. Tam go ożenimy!
— Terefere! Która to zechce ztamtąd odjechać tutaj dla takiego urwisa!
Strona:Maria Rodziewiczówna - Lew w sieci.djvu/23
Wygląd
Ta strona została przepisana.