Strona:Maria Rodziewiczówna - Lew w sieci.djvu/135

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Biedna panna Felicya udawała, że je, przez uprzejmość. Chłopcy nie tykali niczego.
Głód trapił pannę Felicyę. Była to istna męczennica obowiązków rodzinnych.
We wtorek wieczorem, gdy właśnie, udając się na spoczynek, ubezpieczała się od szczurów, zatykając, czem się dało, najgorsze otwory w podłodze, ktoś do drzwi cichutko zapukał.
Przeraziła się, ale tylko na chwilę, bo w szparze ukazała się wesoła twarz Kostusia.
Dźwigał koszyk w ręku.
— Co to ciocia robi? — spytał, patrząc zdziwiony.
Stała, trzym ając w ręku parasolkę i kłębek szmat.
— Chodź, chodź! Ja się barykaduję od szczurów. Co ty niesiesz?
— Kolacyę dla cioci.
— Ach, dobrze, dziękuję ci! Gdzieś to dostał?
— Kupiłem w miasteczku. Są sardynki, chleb, jaja i butelka piwa. Ciocia musi być tęgo głodna!
— Przyznam ci się, że tak. Ten nieznośny Różycki wystraszył mnie niebielonemi rondlami. Boję się jeść!
Zasiedli do stołu. Ona jadła chciwie, on naprzeciw, rozparty, patrzył ubawiony.
— My z Zygmusiem codzień żywimy się w ten sposób — rzekł.