Strona:Maria Rodziewiczówna - Lew w sieci.djvu/117

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

parkiem i przechodząc, pokazała opodal stojące domowstwo i szmat ogrodu.
— Oto macie tego raka, co mnie toczy! Klinem wchodzi w moje pole, co rok kawał zagarnia, szkodę robi, służbę demoralizuje. A na dobitkę ma cztery córki i trzech zięciów. Jeden umie prośby pisać, drugi młyn postawił, trzeci założył szynk i psuje mi propinacyę.
— Ładny komplet! — śmiał się Różycki.
— Dobrze panu śmiać się! — przerwała. — Pan tego u siebie nie masz!
— To pewna, że nie miałbym tyle, co pani, cierpliwości — zaśmiał się wesoło Różycki, rzucając spojrzenie na sukienkę i trzewiki Jadwisi, — Tak, niestety, dzieci nie mam, ale troje téż pupilów. Tylko moi bardzo mało kosztują. Każdemu z nich, gdy doszedł do rozumu, oddałem jego część i rzeklem: oto masz, rządź jak chcesz i na stryjaszka nie rachuj! Jeśli tylko który z was straci swoje, ja żenię się figa z sukcesyi! Lękają się tego jak dżumy i każdy swoje trzyma.
— Ależ, stryju, ja pierwszy tego się nie lękam — uśmiechnął się Adam.
— Aha, a czemuż nie tracisz?
— Bo, bo... — chłopak szukał racyi — bo nie przyszło mi to na myśl!
— A ty, panie Konstanty, tracisz? — zagadnął uradowany Różycki.