Przejdź do zawartości

Strona:Maria Rodziewiczówna - Kwiat lotosu.djvu/65

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ja i nie napatrzył i już jej nie stało. Ot i została znowu pustka, i gorsza, bo dwie sieroty, ty i ja!... A potem tyś podrósł i także poszedł mi z oczu. Nauka ciebie wzięła; ile to już lat?
— Dziesięć, tatusiu, i jeszcze dwa trzymać będzie.
— Dwanaście lat... Nietylko przeżyć, ale i wypowiedzieć ciężko. Tak i tej chacie sądzono pustką stać wieczystą. Żeby nie ten bór kochany i praca, toby człowiek nie wytrzymał. Ale bór, wierny przyjaciel, a praca troskę goi; tak i zeszło życie pomaleńku! Byle się jeszcze ciebie przed śmiercią doczekać i nie chorować długo, to i do swoich się pójdzie z radością!
— Tatusiu, a mnie zaco sierotą rzucić! — szepnął chłopak żałośnie.
— Tobie, dziecko, słonko wzejdzie, a memu zachodzić pora. Tobie gniazdko słać, a mnie odlatywać, jak żórawiom na jesień. Tobie żonę brać i pracować, a mnie w mogile spać i odpocząć. Tak to, dziecko, Bóg kazał!
— Tatusiu! — szepnął Adam, z oczyma pełnemi łez.
— Ot tobie masz! Tak to ciebie przyjąłem. Czego płaczesz? Daj spokój! Głupi ze mnie stary! Ot, powiedz lepiej o sobie: nie chorowałeś? A może ci pieniędzy było za mało?
— Za wiele, tatusiu, a zdrowie mam żelazne! Nie gniewacie się wy, żem wam gościa bez pytania przywiózł?
— Uchowaj Boże! Kolega to twój, pewnie dobry i poczciwy.
— Kolega. Biedny on bardzo i nikogo swego nie ma na świecie. Kocham go bardzo, biedaka.
— To i dobrze, żeś go zaprosił. A młodego naszego pana widywałeś kiedy?