Strona:Maria Rodziewiczówna - Kwiat lotosu.djvu/34

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dopaliła się i zgasła i ja tam zasnęłam na skórze niedźwiedziej u dziaduniowego łóżka. I wtedy on umarł cichutko. Nie zbudził mnie; zapewne niczego nie potrzebował...
— A ileż lat wtedy pani miała?
— Dziesięć skończonych.
— A cóż potem było?
— Potem mi mama zleciła doglądać ojca, więc doglądałam. I wtedy już więcej miałam czasu, bo i szafy nasze z książkami zabrali z licytacji. Nic prawie w domu nie zostało, tylko pościel i nasze odzienie. Jak ojciec umarł, przeniosłyśmy się do oficyny, a w domu zamieszkali Zudrowie. Mama wtedy nauczyła mię po rosyjsku i przepisywałam jej różne papiery. Tak trwało kilka miesięcy, wreszcie i z oficyn trzeba się było wynosić. Tutaj przyjechałyśmy dla pilnowania procesu. Sześć lat niezadługo się skończy.
— I zawsze miałyście panie lokatorów?
— Zawsze. Czasem po czterech nawet.
— Rafał już dawno mieszka?
— Od trzech lat. Pan Rahoza od roku. Przedtem inni byli, różni.
— To Rafał stary znajomy. Lubi go pani?
— On dla mnie taki wielki, taki mądry! O, i dobry! On nie drwi, nie przedrzeźnia, nie konceptuje. O, on cały człowiek!
— Demon! — szepnął poważnie Lachnicki.
Dziewczynka nie zauważyła przerwy.
— Żeby nie on, tobym zmarniała. Gdy mi matka cofnęła wpisowe przed dwoma laty, jak dziecko byłam. Płakać tylko umiałam i rozpaczać. A on mnie nauczył wielu rzeczy, wszystkiego. Teraz jużbym nie potrafiła płakać. Nauczył mię myśleć, dał mi odrobinę swej mo-