Strona:Maria Rodziewiczówna - Kwiat lotosu.djvu/258

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Ogień opadał, gasł — otchłanie się równały, przepaście nikły...
Ziemia była pusta, głucha, bez życia, lecz duch Boży już się nad nią unosił w tem pierwszem zaraniu, a ona czekała, dysząc, zmęczona, bezsilna, jak dziecko cicha — pierwszego rozkazu: „Niech się stanie światło“ — by zakwitnąć dla Niego.

· · · · · · · · · · · · · · · · · ·
· · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Chrystus, na krzyżu rozpięty w głębi swego przybytku, patrzył pewnego wieczora z pod swych cierni krwawych na człowieka, co klęczał u Jego stóp.
Lampka, jak skierka złotawa, oświecała oblicze Zbawcy, pochylone pod ciężarem korony tej i grzechów całej ludzkości; i zdawało się temu klęczącemu, że twarz ta nie z drzewa, ale żywa, i do niego się przez swe bóle dobrotliwie uśmiecha; że te ramiona nie gwoździe trzymają, ale że one tak do niego się wyciągają — miłosne i stęsknione.
Patrzył, oczu nie odrywał od tego drzewa, a nad nim łagodny, cichy głos księdza ascety szeptał... — Zmiłuj się nade mną, Panie, bom chory! Uzdrów mię Panie, bo zmęczone są kości moje...“
Z oczu mędrca, wzniesionych w górę, rozszerzonych bardzo, jakby wypalonych cierpieniem, ściekły dwie wielkie, gorące, jak ołów ciężkie, krople, zaświeciły w odblasku lampy, zbiegły powoli po brózdach oblicza.
Robotnicy winniczni, wezwani o jedenastej godzinie, wynagrodzeni z pierwszymi narówni, imię Pana swego wymawiali takiemi łzami.
„Zmiłuj się nade mną, Panie, bom chory, bom zbrodniarz, bom potępieniec!“