Strona:Maria Rodziewiczówna - Kwiat lotosu.djvu/228

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

cierni na dom swój spoglądał. Przed nim migotała malutka lampka, jak iskierka złotawa.
Filozof ramionami ruszył.
— To drzewo! — odparł. — Ja drzewa potrzebuję do pieca tylko, a gadać z niem nie umiem!
Ksiądz się wzdrygnął, ale po sekundzie już się opamiętał i oczyma, które jeszcze promienniej zabłysły, popatrzał na bluźniercę przejmująco.
— A jednak On i ciebie zbawi, synu, ten Bóg ze swego drzewa. On i za ciebie cierpiał i znajdzie ciebie na pustyni i na ramionach odniesie do swej owczarni. Odkryj głowę, choć w Niego nie wierzysz, odkryj, bo On cię tak kocha, że ci wszystko daruje, gwałtem tej miłości kiedyś pod skrzydła zagarnie. Odkryj głowę, synu.
Filozof brwi zmarszczył, zaśmiać się chciał, czy bryznąć bluźnierstwem, nie rzekł jednak słowa. Ręka jego drgnęła kilka razy, po licu przeszło błyskawiczne wrażenie oporu, nareszcie ręka podniosła się powoli do głowy i zdjął kapelusz.
Ksiądz ukląkł, ustami dotknął kamienia i, podnosząc się, krzyż ręką nad głową zuchwałą zakreślił.
— Słucham cię, synu. Ja sługa tutejszy tylko i na twoje rozporządzenie, jeśliś smutny. Chodźmy.
Wyszli. Ksiądz kościół zamknął i wprowadził gościa do tej samej pustej izdebki. Ptaszyna zaświergotała radośnie i jak strzała spadła na ramię księdza.
— Niedawno tu jestem, więc nie znam ciebie. Zapewne metryk potrzebujesz, synu? Siadaj, proszę.
— Dziękuję, postoję. Nie możecie mnie znać, bom nie tutejszy.
Ksiądz się dobrotliwie uśmiechnął.
— A może o zapowiedzi ślubne przychodzisz?