Strona:Maria Rodziewiczówna - Kwiat lotosu.djvu/229

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Ja swoich miłości w kościele nie załatwiam. Macie tu na cmentarzu mogiłę Lachnickiego. Syn jego ze mną był i przed śmiercią prosił, by ojcu kamień na grobie położyć. Powiedziano mi, że was trzeba o pozwolenie prosić, a zarazem powiedzcie mi, co u was za znaki kładą na mogiłach? Widziałem tyle ludów i cmentarzysk po świecie, żem zapomniał różnych zwyczajów. Przytem imienia tego starego nie pamiętam.
— Czy chcesz pójść ze mną na cmentarz? Poszukamy razem tej mogiły i grabarzowi dam potrzebne rozporządzenie. Krzyże stawiamy na grobach, synu, wszędzie krzyże. To nasze ukochanie i nadzieja.
— Pójdę, jeśli chcecie. Nie mam czasu długo tu zostawać.
— A gdzież twój dom i rodzina?
— Nie rozumiem nawet, co to znaczy — odparł obojętnie.
Ksiądz ptaszynę w ręce wziął i pocałował.
— Ciepło już, drobino — rzekł z uśmiechem. — Może chcesz wrócić do swoich? Otworzę ci okienko.
Sikorka pokręciła główką i zaćwierkała swobodnie. Potem wyśliznęła mu się z rąk i pofrunęła na ramię krzyża.
— Mrozy jeszcze będą, kiedy to na świat Boży się nie wydziera, ale w izbie zostaje.
Rafał od księdza na ptaszynę oczyma powiódł.
— Miałem kolegę — rzekł łagodnie — który hołubił mewy na masztach, że mu do rąk szły, i najdziksze zwierzę ugłaskać umiał. Szczególny snadź to magnetyzm. Zdaje mi się, że wy do niego podobni.
— A do ciebie, synu, ten kolega nie był podobny?
— Gdzie zaś! Jak ogień i woda.
— Czemuż więc byliście razem?