Strona:Maria Rodziewiczówna - Kwiat lotosu.djvu/188

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Milcz i kończmy! — krzyknął Feliks. — Masz rewolwer?
— Mam. Bierz go, a mnie daj swój!
Feliks dobył broń z kieszeni siodła i podał. Zeszli nad sam brzeg rzeki, puszczając konie na los szczęścia.
— Szkoda, że niema leśnych dzwonków teraz... — śmiał się wciąż Radwan. — Mam zato caprifolium od mojej kochanki! Ty lubisz romantyczne cele. Patrz! Zatykam go w klapę. Wtłocz mi go pod obojczyk...
— Łżesz! — wybuchnął Feliks. — Ona nie była, nie jest i nie będzie twoją kochanką! Masz za to, żeś śmiał to powiedzieć.
Zmierzył niepewną ręką i targnął za cyngiel. Strzał padł, ale przeszedł ponad głową Rafała i utkwił w pniu świerku.
— Cha, cha, cha! Czy nie byłeś prezesem na jakim zjeździe strzelniczym? Kwalifikujesz się na króla kurkowego! — szydził Radwan.
— Strzelaj! — wyjąkał nieprzytomnie Feliks.
— Nic nie nagli... Pamiętasz, jakeś dowodził, że trafiam przypadkiem! Będzie źle, gdy ten przypadek dziś się powtórzy. Nie będę mierzył do czapki, ale w bok lewy tym razem.
— Strzelaj! — wrzasnął desperacko Rahoza.
Rewolwer się podniósł. Wzdrygnął się chłopak przed czarną lufą, szczęki się zacisnęły nerwowo. Może mu błyskawicą myśli przeszło wspomnienie szczęścia i wesołego żywota, bo zbladł bardzo.
Rozległ się wystrzał. Sekundę stał jeszcze i nagle się zwalił na twarz, wyciągając bezwiednie ramiona. Z lewego boku bluznęła krew obficie i wsiąkała w mokry piasek. Zajęczał parę razy i ucichł na wieki.