Strona:Maria Rodziewiczówna - Kwiat lotosu.djvu/127

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

widzą, niby nie patrząc, najdrobniejszy szczegół wokoło siebie.
Na stole obok palił się poncz w wazie, pod nosem czerwonym bursza kudłatego, snadź praktyka w kwestjach spirytualnych, a studenci, stojąc, siedząc na ławach i stołach, otaczali szczelnie narratora.
— Powiadasz zatem, Hans, że znasz trzy słodkie gorycze na świecie: tytoń, piwo i miłość! — cedził Bert powoli, w chwili gdy nasza trójka spóźniona wkraczała na salę.
Zatrzymał się, jakby przypomniał sobie wrażenie wymienionych rozkoszy.
— Tytoń, ale nie te wasze opieczętowane fabrykaty! Niby wy znacie, co to prawdziwy narkotyk, wy, worki bawełny, chińskie straszydła, krokodylowe dzieci? Próbowaliście betelu, haszyszu, konopi? Paliliście opjum? Ach, opjum!
Umilkł, goniąc jakieś wspomnienie.
— Paliłeś opjum? Istotnie dobre to? Gadaj, Bert! — pytano.
— Czy paliłem? Confound! A któryż marynarz był w chińskich portach i nie palił? Spytajcie Johna Haringa z „Pretty Rat“. On dobrze pamięta dżonkę Yang-Tsana w porcie pekińskim.
Kudłaty bursz podsunął opowiadającemu szklankę ponczu. Wiedział oddawna, że to było „Sezamem“ Bertowego języka.
Synowiec profesora patologji z widocznym żalem wypluł prymkę, wypił duszkiem gorący napój, wyprostował się, zaklął w dziwnym żargonie i zaśpiewał z całej piersi zapewne chińską melodję z gmatwaniną słów, pozbieranych w portach całego świata.
Już nie krew, lecz poncz płynął mu w żyłach.