Strona:Maria Rodziewiczówna - Kwiat lotosu.djvu/117

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Wiem, że prosić nie warto ciebie, więc chociaż przeprowadzę cię trochę!
Radwan nic nie odparł; szerokiemi krokami minął miasteczko uśpione i głuche, wyszedł między pola.
— Rafale, masz się mścić nad Rahozami — rzekł nieśmiało Adam — powiedz mi zaco?
— Bo mi się tak podoba.
— To odpowiedź niezgodna z twoją szlachetnością, a zemsta sama niezgodna z twemi zasadami. Nie czyń tego!
— Mnie się zdaje, że ośmielasz się mi radzić i uczyć!
— Nie, tylko cię proszę. Zostaw ich w spokoju i daruj, jeśli się czujesz obrażonym.
— Darować, ja! Ha, ha, ha! Marzysz chyba!
— To jej rodzina! — szepnął jeszcze ciszej Adam.
— Jak ich nie będzie, weźmiesz ją sobie. Wyrównam ci drogę.
— Przez jej cierpienie osiągnąć szczęście! Nie! Wolę sam zginąć.
— To też zginiesz, to cię nie minie. Gdybyś rozum miał, poszedłbyś ze mną na kraj świata i wysłał swe marzenia do nurtów Lethe; ale ty zostaniesz, boś nie człowiek, ale atom z tłumu. Nie idź już dalej, bo i poco? Nie mamy o czem mówić więcej!
Stali właśnie na rozdrożu, gdzie wśród dwóch brzóz płaczących stał krzyż stary.
— Pieszo idziesz. A kolej? — zagadnął, ociągając się Adam.
— Jak mi dokuczy iść, znajdę drogę do stacji. No, wracaj, bo mi tylko czas mitrężysz!
— Czy się spotkamy kiedy? — rzekł Lachnicki smutno.