Strona:Maria Rodziewiczówna - Kwiat lotosu.djvu/112

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Nazwał siebie pan złotem, a mego ojca szychem! Kochał się pan w mojej matce, a ona wolała mędrca niż półgłówka... Za to go pan nazwał teraz wobec mnie nikczemnym i shańbionym. To dosyć! Już ja dobrze zapamiętam, i jak się zemszczę — to też dobrze. Bić się z panem nie mogę, ale obelgi ojca nie daruję!
Przesadził przez rów przydrożny, w zarośla olchowe wpadł i zginął z oczu, zanim oszołomiony Rahoza miał czas oprzytomnieć. Wreszcie przeżegnał się, jakby upiora zobaczył, i kazał jechać. Po chwili namysłu ręką machnął i lekceważąco się uśmiechnął. Nie przeczuwał nawet, jakiego demona poruszył i rozdrażnił.
Tegoż wieczora, w oberży miasteczkowej, utrzymywanej przez Czeszkę, wdowę po muzykancie, Rafał siedział nad kuflem piwa i spokojny, jak zwykle, grał w karty z Ruprechtem. Bardzo schludna i czysta oberża ta była klubem, gdzie się schodzili urzędnicy i starsi oficjaliści. Zawsze pełna wrzawy i rubasznych śmiechów, przypominała Rafałowi knajpy studenckie, gdzie się niczem nie krępowano i, zaciągnięty tam przez pedagoga, stał się po dniach kilku codziennym gościem.
Ruprecht wypijał morze piwa, kopcił knaster i dysputował w ukochanej rodzinnej mowie; na zakończenie przychodziły karty, ten i ów się przyłączył do kompanji, wrzawa rosła, dym gęstniał, i zwykle późno po północy Rafał, odurzony, wracał do straży. W ten sposób spędził parę tygodni wiejskich wakacyj.
Tego dnia u Schowankowej (tak się wabiła Czeszka) ciszej było, niż zwykle. Doktór, stary kawaler, najkrzykliwszy z gości, oddalił się, wezwany do chorego, oficjaliści mieli jakąś sesję u pana, urzędników nawet zatrzymał na powietrzu śliczny wieczór lipcowy; w dużej sali Czeszka gderała narzeczem nadwełtawskiem na