Strona:Maria Rodziewiczówna - Kwiat lotosu.djvu/11

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Po wymierzeniu doraźnem sprawiedliwości, jejmość znalazła się u drzwi i rezolutnie spytała:
— A kto tam?
— Ja moja dobrodziko! Z interesikiem, panie, tego. Ale słyszę klucz zdysparował, to co będzie?
— Ach, Boże, to pewnie pan do moich panów! Są, są, ale wyszli i widno klucz zabrali! Ach, Boże, co to będzie, co to będzie? Leonka, ten pan do naszych panów, a tu klucz przepadł! Ach, ja nieszczęśliwa! Tyle razy prosiłam pana Rafała, żeby mi tego nie splatał; no i trzebaż wypadku, że dzisiaj właśnie przestrogi zapomniał.
— Dziś właśnie o niej pamiętał, — poprawił drugi głos.
— Ej, co ty gadasz? Taki polityczny, młody człowiek. Z przypadku, mówię ci! Pan łaskawy zdaleka?
— Moja dobrodziko, choćby z ulicy, to do pani daleko. Do chłopca mego przyjechałem, zobaczyć go i zabrać z sobą, bo i ferje teraz! Adres pani mi przysłał. Feluś mu na imię! A może zmyślił niecnota!
— Jest, jest pan Feliks! Bardzo stateczny kawaler. To pan jego rodzic? Bardzo mi przyjemnie! Łaskawy pan raczy spocząć, ja zaraz podam krzesełko!
— A którędyż, moja dobrodziko?
— Ach, prawda! Niema klucza. Co to za dom! Rąk i głowy nie starczy! A to niespodzianka dopiero! Wiesz, Leonka, to ojciec pana Feliksa! Mówię panu, syn pański to taki cichy, w sobie zamknięty, że o swym ojcu nigdy nie wspomniał. Za sierotę go miałam i często, patrząc nań, aż na płacz mi się zbierało, takie to smutne i opuszczone.
— Osobliwość! — odparł tonem podziwu obywatel. — Błazen nie ma czego się smucić, ani ukrywać! Ojca