Strona:Maria Rodziewiczówna - Kądziel.djvu/79

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

I spojrzała w okno, na przeciwległą kamienicę, bo nieba widać nie było.
— Pani jest bardzo egzaltowana! — mruknęła pani Taida.
— Pragnę cnoty i zbawienia. Boję się świata i szatana, ale sobie nie ufam. Czyż to złe?
— Nie, nie! Ale nie trzeba w niczem przesadzać. Wracając do rzeczy, jakież pani stawia warunki?
— Chciałabym mieć osobny pokoik i skromne wynagrodzenie! Bardzo mało potrzebuję.
Pani Taida już dużo niechętniej powiedziała sumę.
— Zgadzam się, tylko będę prosiła o namysł do jutra. Wieczorem przyślę kartkę z decyzją.
— I owszem, o to samo chciałam prosić dla siebie. I ja potrzebuję się namyśleć.
Na tem się skończyło. Pani Taida wróciła do jadalni, patrząc w zamyśleniu na bilet z nazwiskiem: „Klara Wolska, Nowy Świat, Nr. 45.“
— No, i cóż? — spytała Ozierska.
— Albo ja wiem. Dziwoląg po dziwolągu, aż nareszcie traci się zupełnie zdrowy sąd. Ta znowu dewotka, ale ze wsi rodem, pracować chce, na wszystko się zgadza, nic nie wymaga! Albo ja wiem! Jestem zupełnie zniechęcona.
— Niech mama drzwi zamknie na dzisiaj i chodźmy na miasto. Jest wystawa Chełmońskiego, może mama potrzebuje co kupić, ja służę za przewodnika