Strona:Maria Rodziewiczówna - Kądziel.djvu/41

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

W parę dni potem przybyła panna Wanda Marcińska. Miała na sobie czerwoną bluzkę, złoty pasek, kapelusz jaskrawy i zakarbowaną grzywkę. Zapewne znajdowała, że z tem jej „do twarzy,“ ale niestety, nie było to „do gustu“ pani Taidy, a że się nigdy nie bawiła w dyplomację, więc obejrzawszy ją od stóp do głowy, rzekła bez ogródki:
— Moja droga, czy ciebie nikt nie zaczepił na kolei?
Dziewczyna poczerwieniała.
— Nie, proszę pani! — wyszeptała.
— No, to bardzo szczęśliwie, bo zrobiłaś, co można, żeby zwrócić uwagę i narazić się na nieprzyjemność. Pokażę ci twój pokój, rozgość się i zmień ubranie. Mamy żałobę w domu.
Panna Wanda, zaledwie się znalazła sama, zalała się łzami nad swojem nieszczęściem, że musi służyć i znosić morały obcej osoby.
Na ten wybuch rozpaczy trafiła stara sługa, która jej przyniosła lampę, i przeraziła się okropnie, ile że w Rudzie nikt nie płakał, chyba świeżo po śmierci cioci Dysi.
— Mój Boże, czy panienka pochowała kogo? — spytała życzliwie.
— Sierota jestem, zmuszona służyć i pracować u obcych! — wyszlochała panna Wanda.
— Niechże panienka nie rozpacza. Nad sierotą Bóg z kaletą, powiadają. Panienka młoda, zdrowa, ładna,