Strona:Maria Rodziewiczówna - Kądziel.djvu/27

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Dlatego my powinniśmy być w zgodzie i jedności. Pilnować zasad, obyczajów, milczeć na wszelkie osobiste uciski i utrapienia, sił nie marnować na nic innego. Szanować starszych, bo to jedyna nasza własna władza: strzec się buntów i gwałtów, być wzorem, nie zgorszeniem. Zazdrościsz laurów bohaterom swobody chłopów i murzynów. Wierz mi, i tu jest sztandar, pod którym służyć warto, tylko na to trzeba być człowiekiem!
I to powiedziawszy, pani Taida wstała, a przechodząc, przesunęła rękę po roztarganej czuprynie Stasi i poszła do swej roboty.
Ozierska i ciocia Dysia miały tyle taktu, że nie dodały słowa więcej — żadnych morałów. I Stasia pozostała na ganku sama, zadumana. Przesiedziała tak godzinę, a potem poszła przez ogród drogą polną, po której majestatycznie sunęły furgony, naładowane zbożem. Wokoło łany się ciągnęły, jak okiem zajrzeć, jedne już puste, najeżone ścierniskiem, inne jeszcze falujące owsem, inne pługami podarte, czarne. Ludzie się wszędzie uwijali, a wśród nich ukazywała się co chwila pani Taida na swym wózku jak wódz, wydając rozkazy, strofując, ucząc, bacząc na wszystko.
Stasia usiadła na wzgórku, pod krzyżem, i przypatrywała się uważnie kilka godzin. Zastał ją tam Kazio, wracający od bydła z pastwiska.
— Co ty tu robisz? — zdziwił się