Strona:Maria Rodziewiczówna - Kądziel.djvu/238

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Bo się godzić nie chcę, ani chcę być samotny. Będę do śmierci malkontentem.
Stasia wstała, poprawiła ogień, zadzwoniła o herbatę.
— Głodny pan? — spytała.
— Tylko zziębnięty i zdrożony. Filiżankę herbaty wypiję z przyjemnością, bo mnie głowa boli.
Spojrzała na niego i dotknęła ręką czoła.
— Pan się jeszcze gotów rozchorować na uwieńczenie trosk i kłopotów, które mi pan sprawia.
Uśmiechnął się.
— Nie chcę chorować, za nic — nie dam się. Moja gospodyni, stara Anna, umorzyłaby mnie swem niedołęstwem i głuchotą. Pani nie ma pojęcia, do czego ten dom teraz podobny. Istne bezkrólewie! Podziwiam, jak u pani jest czysto, cicho i porządnie.
— Zrobiłam się z musu praktyczną. Nie lubię tego wydziału gospodarstwa, ale jeszcze więcej niecierpię brudu, zgiełku i nieładu.
Podano herbatę, ogień strzelił jasnym płomieniem. Kazio sięgnął po otwartą książkę, spojrzał na tytuł.
— Że też biedna poezja dostąpiła zaszczytu znalezienia się w rękach pani? — zdziwił się.
— I na fizyków deszcz pada! — odparła z uśmiechem.
Przerzucał kartki, odczytując to i owo.
— Naprawdę, bawi to panią, zajmuje? — rzekł zdziwiony.