Strona:Maria Rodziewiczówna - Kądziel.djvu/237

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

hulać nie chcę, jak gram, nie myślę o sobie i nie siedzę w domu. To darmo, nie mogę w tej pustce wytrzymać.
— A jakże ja wytrzymuję?
— Zazdroszczę pani. Ja nie mogę.
Oparł łokcie o kolana i patrzał w ogień.
Spojrzała na niego. Wychudł, rysy mu się zaostrzyły, włosy na skroniach zbielały, oczy były smutne.
— Chciałem z panią pomówić — ozwał się po chwili. Mam zamiar sprzedać Rudę.
— Dlaczego?
— Bo nie mogę wydołać. Majątek duży, spraw i obowiązków tysiące, pomocy i wyręczenia nie mam. Powoli się dużo rzeczy opuszcza i idzie na marne. Ja zaś podjąłem się tylu obowiązków ogólniejszej natury, tyle mam roboty po świecie, że ledwie z grubszego mogę Rudą zarządzać. Należy tedy wybrać — własny zagon albo publiczny.
— Jedno i drugie. Czyż pan sprzeda pracę swej matki? Ona przecie dawała radę wszystkiemu.
— To co innego. Dawniej miała ciocię Dysię, potem mnie.
— No, ciocią Dysią ja mam być dla pana.
— Tegom dotąd nie zauważył. Pociechy i dobroci nigdym od pani nie doznał. Zawsze krytykę i morały.
— Bo nic więcej nie był pan wart. Przez te dwa lata nie pogodził się pan nawet z losem, nie nauczył się pan sam sobie wystarczać.