Strona:Maria Rodziewiczówna - Kądziel.djvu/236

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

jakimś i zostawił, wyjeżdżając. Potem zapomniała o niej i leżała w szafie tyle lat.
Opuściła Stasia książkę na kolana, zapatrzyła się w płomień i poczęła w myśli przypominać te lata — wspomnienia.
Wtem zadzwoniono do drzwi. Drgnęła, zbudzona z myśli, i słuchając kroków służącej, przypomniała sobie, do kogo ją też mogą wzywać.
Ale zamiast służącej gość wszedł — Kazio.
Stasi na chwilę pojaśniała twarz, ale natychmiast się zasępiła; nie wstając, podała mu rękę.
— Z domu jedziesz pan? — zagadnęła.
— Nie. Od marszałka. Wstąpiłem po drodze, by pani wręczyć procent. Wczoraj był termin, alem się spóźnił.
— I dziś nie jest już bardzo wcześnie. Dawno pan z Rudy?
— Dziesięć dni.
— To bardzo chwalebne. I przez dziesięć dni grał pan w karty?
Usiadł naprzeciw niej i dobywając pieniądze z pugilaresu, milczał. Od pewnego czasu rzeczywiście zaczął dużo i drogo grać; gadano już o tem i nie pierwszy raz ona mu to wymawiała.
— Grał pan! Czy pan chce zginąć? — rzekła.
Podał jej pieniądze i ruszył ramionami.
— Gram, prawda. Cóż mam robić? Pić nie mogę,