Strona:Maria Rodziewiczówna - Kądziel.djvu/225

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Dobrze panu mówić. Pan się uparł jak muł. Pan nie ma, jak ja, długów wdzięczności.
— To i cóż z tego. Może pani być pewna, że ja tych mniemanych długów odbierać nie będę. Choćby mi pani za nie siebie ofiarowała, tobym odrzucił. Niema o czem mówić. Oto i dopływamy. Zaraz każę konie przyprowadzić.
Przybyli do brzegu, wyskoczył i podał jej rękę. Wysiadła też zamyślona, roztargniona i smutna.
— Dziękuję! — rzekła, opierając się na jego ramieniu. — Wie pan, wolałabym być na pańskiem miejscu, niż na swojem. Mam chaos w głowie.
— Gniewa się pani na mnie?
— Nie. Cóż pan winien! — odparła łagodnie. — Szkoda, wart pan kogoś lepszego.
Od tej chwili począł duch Kazia chodzić jej po głowie jak strachy w starym domu. Zaimponował jej swą stałością i powagą uczucia.
Patrzała na niego z zajęciem, jakby dopiero go poznała. Podobało się jej, że się niczem nie zdradzał, że jej się nie zalecał, nie usługiwał, nie ścigał oczami. Zabawiły w Rudzie trzy dni, a on na chwilę nie wyszedł z powagi i panowania nad sobą, nie szukał zbliżenia sam na sam. Jakby ten spacer łódką snem był, tak do tamtego był niepodobny.
Gdy odjeżdżały, przeprowadził je konno wiorst parę od folwarku i dopiero, gdy się pożegnał, a Stasia raz