Strona:Maria Rodziewiczówna - Kądziel.djvu/219

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Dziw, że pana zastałyśmy! — rzekła Stasia. — Przywiozłam panu pieniądze z prośbą o kupno konia i jakiej dryndulki.
— Tak dobrze idzie? A Włodzio wciąż narzeka na brak praktyki i ciężkie czasy.
— Ja tylko na brak czasu narzekam. Dostanie mi pan szkapę i wasąg?
— Choćby dzisiaj. Wszystko będzie. Matka w pasiece zajęta. Zaraz ją sprowadzę.
Ale już pani Taida szła ku nim, trzęsąc głową.
— Nie masz Boga w sercu, dziewczyno, trząść matkę żydowską furą pięć mil. Było napisać o konie.
Ucałowała Ozierską, pogładziła Stasię po głowie.
— Rozgośćcie się w Dysi pokoju. Zaraz wam jeść przygotuję. Bo u mnie zawsze po dawnemu: przybywa lat, a nie ubywa roboty. A ten — wskazała na syna — dawniej, gdym wspomniała o żonie, milczał, a teraz do oczu mi skacze, jakbym go do występku namawiała.
— Ależ, proszę mamy...
— Może raczysz milczeć. Ja dobrze pamiętam scenę, którąś mi dziś urządził.
— Fe, panie Kazimierzu! — pogroziła palcem Ozierska.
— Czego mama ode mnie chce! — wybuchnął z żałością. — Pracuję, zbieram, szczędzę, błagam matki, by wzięła kogo do pomocy, niech to tysiące kosztuje,