Strona:Maria Rodziewiczówna - Kądziel.djvu/210

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

A gdy oniemiała Wawelska stała jak słup, zdjęła ze siebie ociekający wodą płaszcz gumowy i dodała swobodnie:
— Pozwoliłam sobie posłać pani służącą wprost do apteki, dla pośpiechu. Dziecko ma krup?
— Ach, proszę pani, jeśliby miało umrzeć, ja tego nie przeżyję. A tu doktór, ten bez sumienia, nie chciał przyjść!
— Nie tyle bez sumienia, ile bez nóg! — odparła Stasia. — Cóż robić, musi się pani zadowolnić moją poradą. Chwilę muszę się ogrzać. Czy dziecko dawno zapadło?
— Od wieczora! Ach, pani! Dla matki to wieki. Jeśli je pani mi uratuje, co mam, oddam z wdzięcznością. Proszę, proszę do salonu...
Stasia weszła i rozcierając ręce, rzekła swobodnie:
— Doktór Fijolski nie w porę zachorował. Przy tej epidemji i trzech lekarzy byłoby tu za mało.
— To dla pani pomyślnie! — rzekła pani Klara.
— Dlaczego? Przeciwnie, bo nie jestem w stanie podołać.
— Ale finansowo pomyślnie.
— Myli się pani. Ja leczę tylko bezpłatnie.
— Wszystkich? Jakże to być może?
— Szczęściem, nie potrzebuję leczyć, aby żyć. Zatem żyję, żeby leczyć! Ale otom gotowa. Możemy przejść do chorego. Śpieszno mi, bo już na mnie czekają konie.