Strona:Maria Rodziewiczówna - Kądziel.djvu/185

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

się nie spodziewał, że w głowie kobiecej taki może być ład. Coprawda, o tem jednem śni i myśli. To jest dopiero powołanie.
— Pocóż drwisz i ośmieszasz ją bezustannie.
— Ba, żeby zbytnio zarozumienia nie nabrała. A łacinę rżnie jak rzepę. Lepiej, niż trzeba.
Od tej chwili Stasia znowu stała się dla towarzystwa mitem. Czas wolny od chorych spędzała nad stosami ksiąg, pisząc, ucząc się późno w noc, obojętna na urok wsi i lata, nieobecna myślą przy rozmowie w czasie obiadu, usuwająca się od rozrywek i spacerów.
Gdy Kazio wrócił, opowiedziała mu swe zajęcie, zaprowadziła do chorych, a gdy słuchał i patrzał roztargniony — spytała zdziwiona:
— Co ci? Czyś nie chory! Wydajesz się nieswój.
— Bom też nie swój, a czyjś! — odparł z dziwnym uśmiechem.
Zastanowiło ją to powiedzenie i uśmiech i przypomniała sobie polecenie pani Taidy.
— Ale mam z tobą do pomówienia! — rzekła.
— Słucham!
— Ba, kiedy Włodziowie nadchodzą.
— To chodźmy jutro o świcie na kaczki — szepnął.
— Dobrze.
— Przyślę cię zbudzić!
— Nie trzeba. Skończę pisać i wcale już spać się nie położę.