Strona:Maria Rodziewiczówna - Kądziel.djvu/184

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Napiszę zaraz.
Sprawdziły się słowa pani Taidy. Bazylowa wieść o szpitaliku rozniosła po wsi, i gdy nazajutrz Stasia przyszła opatrzeć chorego, znalazła sień i stancję dozorczyni zapchaną ludźmi.
Było kilka kobiet z dziećmi, wyrostek, zielony od długiej febry, chłop z rozrąbaną ręką, dwóch pacjentów z desenterją — cały komplet.
Stasia wróciła ledwie na obiad, cała zajęta swym fachem i wnet natarła na panią Taidę.
— Jak pani przepowiadała, już pełno w szpitaliku, ale teraz z lekarstwami bieda. Nie mam jeszcze prawa podpisywać recept, a w apteczce wszystkiego brakuje.
Zwróciła się do matki.
— Wie mama co? Zmieniłam projekt. Zabieram się kuć egzamin. Co tam! Jeszcze trochę cierpliwości.
— Więc kolega już praktykę rozpoczął! — śmiał się Włodzio. — A wolno będzie pacjentów zobaczyć? A może złożymy małe konsyljum, a może razem operacyjkę utniemy. Przeegzaminuję kolegę z łaciny.
— Dobrze! Niech pan przyjdzie po obiedzie! — odparła bez gniewu, owszem rada.
Poszedł Włodzio, obejrzał chorych, wysłuchał jej diagnozy, podpisał za nią kilka recept, żartował, śmiał się, ale za powrotem rzekł do żony:
— Wiesz, szalenie bystro obejmuje rzecz, decyduje śmiało i trafnie, jakby zęby na tem zjadła. Nigdym