Strona:Maria Rodziewiczówna - Joan. VIII 1-12.djvu/245

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Nic — ktoś odparł — to tak płacze.
Zapanowała chwilowa cisza. W niej słychać było słaby odgłos, jakby świst, czy zgrzyt zardzewiałego trybu i pasowanie się innej siły, która ten zgrzyt chciała powstrzymać. Publiczność już nie czuła zadowolenia i strachu, ale jakiś niepokój i przykrość.
— Płacze? Dlaczego płacze?
A przewodniczący przemówił łagodnie:
— Żałujesz swego postępku? Czujesz całą wielkość swej winy?
Gedras nagle wstał. Chwilę bez dźwięku poruszał ustami, wreszcie rzekł z trudem:
— Czy to wszystko prawda? Tak ja żył — taki ja? Karzcie mnie. Och, Boże, niechby już koniec był! Zabiłem — ot, kamień leży. Żebyż jedno jeszcze napewno było, że i Mańki już niema, że i ona skończyła mękę!
— Co on mówi? Co on mówi? — przeszedł szmer wśród publiczności i ruch się uczynił w ławkach.
Wtem Stuch powstał i zasłonił sobą podsądnego. Wszystkie oczy i lornetki skierowały się na niego, na jego głowę szpetną a genjalną, na jego twarz nieregularną, ostrą, kanciastą, jedną z tych twarzy, którą każdy nazwie brzydką, ale każdy po jednem widzeniu już pozna i zapamięta.
Wstał i zaczął mówić spokojnie, głosem, zda się, cichym, ale który dochodził do najdalszych kątów sali:
— Przestępca prosi o karę. Nie przeczy ani się