Strona:Maria Rodziewiczówna - Joan. VIII 1-12.djvu/209

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

uchowa, i ot — co jest! Kiedym go potem poprosił o papier, o metrykę — rzekł: nie można. Trzeba, żeby takie dzieci ostemplowane były winą rodziców, żeby miały wstyd i hańbę na całe życie. Nie — dziecko nie moje jest. Nie wiem czyje, jam tylko je jak własną duszę kochał, jak najdroższe hodował. Mojego nie niema. Żonę dostałem zhańbioną, zabiła się ze wstydu i zgryzoty; rodziny nie mam, całe życie się tułam za chlebem, z tą jedną ręką. Dziecko było nie moje. Znalazłem na drodze umierającą kobietę, do rana była u mnie w stancji i zmarła. Dziecko mi zostało — nie moje — tylko mi trzeba było być i ojcem, i matką, i niańką, i praczką, i nosić, i karmić, i w chorobie pilnować, i myć, i obuć, i ubrać, i lat czternaście hodować, i utrzymać tą jedną ręką. To na kochankę człowiek tak hoduje? Bodajby ten, co na mnie to rzekł, nigdy dzieci nie miał albo bodajby mu jego córka, jak ta moja, na zatratę poszła! Pan Zaremba to mówi za to, żem go zięcia pozbawił, skrzywdziłem go! Jego córki nikt nie zhańbi, panienka jest, wszystko jej pilnuje i opiekuje się — bezpieczna. Bodajby jej taka dola! Chce pan, mniejsza, mogę wszystko powiedzieć, niech pan powtórzy na sądzie, niech ludzie usłyszą, jakem zaszedł na tę pryczę. Daleka była droga, długa i ciężka, pół wieku idę, warto było żyć! Nie ja jeden taki, dużo tak idzie dołem — tyle, że jako ćma się wydają, co się rusza pod nogami większych, pod kołami, między trybami maszyn. Widział pan czasem, jak wędrują liszki przez drogę? Kto idzie,