Przejdź do zawartości

Strona:Maria Rodziewiczówna - Joan. VIII 1-12.djvu/124

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Aż szkoda, że tak przepadacie. Co to za miejsce? I tyle lat pokutujecie. Jabym wam zaraz lepszą służbę dał.
— Żartujecie. Do niczego dobrego nie zdatny — kaleka.
— Och, czy to ręce płacą? Ręce tania rzecz! Wasza rzetelność, to pieniądz. Za sumienie drogo płacą, a pan Zaremba to nawet u was tego nie rachuje.
Gedras ramionami ruszył i milczał. Po chwili zagadnął:
— To adwokat — ten tam?
— Aha, znacie go? To Drozd, pisarzem był w policji. Sprytny, ma głowę. Tylko pilnować trzeba.
— Nie, ja go nie znam.
— Nu, a co? Poco wam adwokat? Macie z kim sprawę?
— Z nikim. Tak sobie — poradzićbym się chciał.
Mówił wahająco. Żyd go z oczu nie spuszczał, coś węszył.
— Nu, może ja poradzę. Ja nie gorzej Drozda sprawę znam, a on rzadko trzeźwy. O co wam chodzi?
— Ot — metrykę swoją zgubiłem, a w parafji papiery się spaliły. Nie wiem, jakby tu dostać nową.
Żyd zamyślił się, kombinując, coby to było, bo nie wierzył w taką sprawę. Wreszcie powoli rzekł:
— Można mieć, jakie chcąc dokumenty. Czemu