Strona:Maria Rodziewiczówna - Jerychonka.djvu/36

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Pijam niekiedy. Ale nie o to rzecz idzie. Dano mi znać, że jest do nabycia prawdziwy Carlo Dolce. Boję się, czy nie blaga.
— I niezawodnie. Gdzież to cudo ma być? — spytała Magda.
— Na Podgórzu, u jakiéjś wdowy po muzykancie. Mam tu adres. A możeby téż i pani zechciała nam towarzyszyć? Pogoda prześliczna, przejedziemy się za jedną drogą. Mój powóz czeka.
— Dziękuję, ale nie mam ochoty. Słonecznych dni już mało; muszę z nich korzystać. Zresztą pewna jestem, że to kopia, albo naśladownictwo.
— A ja nie ekspert i nie pojadę — rzekł Oryż. — Filistrem nie jestem ani małpą, żeby mnie obwożono budą po mieście. Weź pan sobie Malickiego: ten się wysypiał dwa miesiące w Uficyach florenckich i dowodzi, że jest znawcą.
— Malicki jeszcze w Zakopanem bawi. Ale, słyszeli państwo, mają dawać pojutrze „Maryę Stuart“ z Modrzejowską. Dostałem ostatnią lożę. Może pójdziemy?
— I owszem — zgodziła się Magda.
Oryż coś zamruczał — zapewne znowu, że nie jest małpą, żeby się pokazywać w loży.
— Ale najciekawsza rzecz na końcu! — uśmiechnął się pan Sylwester. — Mam dla pani ukłony od pana Osieckiego.
— Od którego? — zawołała majorowa.