Strona:Maria Rodziewiczówna - Jerychonka.djvu/20

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Nie. Ma tylko mnie, którą wychowuje od dziesięciu lat.
— Spotkałam w Ostendzie młodego człowieka tego nazwiska.
— To pewnie Filip.
— Kto taki?
— Syn brata jéj męża.
— Pani go zna?
— Jakże! Jak brata i kolegę. Chowaliśmy się razem pod jego opieką.
— To dziwne, że mi o pani nie wspomniał, gdyśmy mówili o Krakowie.
Magda uśmiechnęła się po swojemu.
— Może miał ciekawszy temat do rozmowy.
Baronowa uśmiechnęła się także po swojemu, trochę lekceważąco.
— A może to kto inny? Średniego wzrostu, szczupły, złoty blondyn z czarnemi oczyma, śliczne ma zęby, a śmieje się często i żywy jak student. Wracał z Egiptu, opalony jak beduin. Grywał mi na tamecznej gitarze oryginalne wschodnie melodye. Ładny ma głos i ogólnie bardzo się może podobać. Przytém jest w nim coś tajemniczego; wygląda jakby po za jednym był drogi człowiek.
— Po za światowcem jest artysta.
— Więc naprawdę jest kolegą pani?
— Tak, ale raczéj mistrzem nigdy niedościgłym. Czyż nie mówił pani, że maluje?