Strona:Maria Rodziewiczówna - Jerychonka.djvu/14

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

go zwiedzić. Jest teraz może na Alasce lub na Borneo. Z kolei przyjedzie i do Krakowa.
— Dużo rzeczy toleruję, lecz tracenia pieniędzy w podróżach wcale nie rozumiem. Włóczyliście mnie po wszystkich włoskich dziurach i kazaliście się zachwycać! Czém, proszę? Skała, woda, drzewo, niebo... to mi osobliwość! Tylko jedzenie tam jest osobliwie obrzydliwe i żebractwa więcéj niż gdzieindziéj! Ale po to nie warto jechać tyle dni i godzin.
— Widzę, że stanowczo nie dasz się na powtórzenie wędrówki namówić. Muszę zaproponować panu Sylwestrowi, aby mi towarzyszył.
— No, no, bardzo proszę! Gotowaś dla żartu to zrobić, a on uwierzy. Tego-by tylko brakło, żeby się go nigdy nie pozbyć.
— Co on ci szkodzi? Zacności człowiek.
— Doprawdy? Człowiek w jego wieku, żeby był zacny, toby siedział u św. Barbary, nie u ciebie. Modliłby się o śmierć szczęśliwą, ale nie przewracał oczu do młodéj dziewczyny, która może być jego wnuczką.
— Wiész, muszę wyrysować twoją minę, gdy mnie pan Sylwester ukradnie, bo uważam, że dobrowolnie mnie za niego nie dasz.
— A nie dam, bo to byłby nonsens. Gadałaś zawsze o kapłaństwie sztuki: bardzo pięknie. Chcę w to wierzyć, ale tylko w kapłaństwo bezżenne, ja-