Strona:Maria Rodziewiczówna - Jaskółczym szlakiem.djvu/87

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Janek przykucnął do ziemi i jął próbować obuwie.
— To starszego panicza, nie pasuje; to młodszego, ej, nie; to panienki, daleko. Ot, jest, akuratnie takie.
— A to czyje?
— To u jasnej pani stały przy łóżku!
— Co? Moje pantofle ranne? Pokaż! Także gadanie! Miałam je wczoraj na sobie!
— Otóż to, to jasna pani wstąpiła przez zapomnienie! — odparł Janek z głupia frant.
Pani Zofja osobiście zmierzyła ślady i podniosła się cała czerwona.
— To jest coś okropnego! — zamruczała. — Miałam je wczoraj na sobie, nic nie rozumiem.
Nikt nie wydał Jadwisi. Wszyscy hamowali śmiech, a panna Felicja zakończyła pojednawczo:
— Wprędce inne drzewa dojrzeją, będziesz miała obfitość owoców, pewien procent trzeba zawsze oddać wróblom i psotnikom. Dziękuj Bogu, że nie masz szarańczy!
— O, mam ją, mam! — mruczała gospodyni, patrząc zukosa na Stefana i Jadwisię i obmyślając w duchu zemstę i karę.
Wrócono do domu. Po drodze Różycki rzekł do synowca:
— Cóż, Adasiu, ruszamy po obiedzie?
— Jak stryj chce.
— A może chcesz zostać pod opieką panny Felicji? Bo ja zabieram Konstantego z sobą.
— Konstanty chce tu zostać, a ja nie. Niech więc stryj poprzestanie na mojem towarzystwie.
— Ty nie chcesz zostać? To dobre! — śmiał się pan Erazm.
— Nie! — odparł Adaś lakonicznie i spokojnie.
Była to dla Różyckiego nowa zagadka.
— Muszę się z chłopcem rozmówić na serjo. Co on mi będzie murzyna bielił! Niech śpiewa prawdę!