Strona:Maria Rodziewiczówna - Jaskółczym szlakiem.djvu/82

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— A gdzież mama leci? — upomniał Stefan. — Przecie komornik nie spadnie z nieba. Zresztą on swoje zrobił, trzeba sprawę zaczynać powtórnie.
— At, co ty wiesz! Mój dom, mój grunt, mam wyrok; jeśli nie dostanę komornika, sama z parobkami ją wyrzucę
— Czemu nie, ona tego tylko chce! Za to mama odsiedzi w więzieniu pół roku i tyle! Niech mi mama da sto rubli, to ja Dziembowską wyrzucę bez sprawy! — zaśmiał się Stefan.
— Nie wstyd ci targi takie? Powiedz, co zrobisz?
— Aha, zaraz, żeby mnie mama puściła z kwitkiem! Proszę pieniądze położyć na rękę u pana Różyckiego. Za trzy dni Dziembowskiej nie będzie, słowo daję.
— Et, pleciesz. Zygmuś sprowadzi komornika.
— Niech sobie mama czeka!
To powiedziawszy, Stefan napowrót płot przesadził i zniknął.
Pani Zofja, cała wzburzona, wzięła się napowrót do roboty, ale niepokój zbyt ją trapił, nie mogła na miejscu usiedzieć.
— Może przejdziemy się trochę? — zaproponowała. — Pokażę wam ogród przy zborze, pyszne tam są czereśnie. Jadwisiu, przynieś mi klucz!
Poprowadziła towarzystwo drogą dalszą poza parkiem i przechodząc, pokazała opodal stojące domostwo i szmat ogrodu.
— Oto macie tego raka, co mnie toczy! Klinem wchodzi w moje pole, co rok kawał zagarnia, szkodę robi, służbę demoralizuje. A na dobitek ma cztery córki i trzech zięciów. Jeden umie prośby pisać, drugi młyn postawił, trzeci założył szynk i psuje mi propinację.
— Ładny komplet! — śmiał się Różycki.
— Dobrze panu śmiać się! — przerwała. — Pan tego u siebie nie masz!
— To pewna, że nie miałbym tyle co pani cierpliwości. Płaciłbym rocznie policji i służyliby mi na każde zawołanie.