Strona:Maria Rodziewiczówna - Jaskółczym szlakiem.djvu/80

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Zdziwił się rano, ujrzawszy nad sobą swojego furmana z przerażoną miną.
— Co tam? — Koń który zdechł? — spytał.
— Nie, proszę jasnego pana, ale byłem o pana niespokojny. Taki czas, a pan śpi.
— A któraż to godzina?
— Już blisko południa. Wszyscy państwo w salonie.
— Jakto? I pan Zygmunt i Pan Konstanty?
— O, ci już byli na kaczkach o świcie.
— A bodajże ich! Oto szczęśliwa młodość! Mnie od tego nocnego spaceru kości bolą, a oni! Ach, Erazmie, to darmo, dziad jesteś!
Tak monologując, ubrał się spiesznie i wyszedł.
Całe towarzystwo siedziało w cieniu olbrzymiej lipy, przed gankiem ogrodowym.
Pani Zofja z siostrą szyły grube worki. Adaś flegmatycznie gatunkował garść ziół, wyrwanych z murawy, Kostuś opowiadał ciotce o hodowli jarzyn w Algierze, Zygmuś, bezczynnie wpółleżąc, patrzył przed siebie trochę mgławo i podniecał rozmowę dowcipami.
Na uboczu siedziała Jadwisia, z tą samą miną głucho niemej, nie podnosząc oczu, sztywna, ponura, obraz dzikości i ograniczenia. Zdawało się, że się wcale nie znają z Adasiem.
Pan Erazm, pomówiwszy chwil kilka ze starszemi paniami, przysiadł obok Zygmunta.
— Seweryn zgrał się? — spytał.
Zygmunt spojrzał zdumiony.
— A zgrał się. Skąd pan wie?
— Ano, słyszałem od twojej matki.
— Co? A mama skąd wie?
— Chodziła dziś w nocy pod oranżerję!
— Trzysta tysięcy piorunów! Ja bo widzę, że siedzi bardzo nadęta. Będzie dopiero piekło!
Skrzywił się i zamyślił markotnie.
Pan Erazm odszedł, przysiadł obok Jadwisi i chwilę obserwował ją w milczeniu.