Strona:Maria Rodziewiczówna - Jaskółczym szlakiem.djvu/72

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

panny Felicji, nie przemówiła słowa i nie spojrzała na nikogo.
Usiadła w kącie i cieniu, chowając nogi pod krzesło, a ręce w fałdy odświętnej sukienki.
Mężczyźni rozmawiali tymczasem i Zygmunt nawet wyraźniał, opowiadał, śmiał się, droczył z Różyckim.
Bosa dziewka weszła jeszcze z pięć razy, to z ciastem, to ze śmietanką, to ze światłem.
Za każdym razem stawała na środku pokoju, idjotycznie przyglądając się obcym.
Pani domu była wciąż niewidzialna.
Panna Felicja postanowiła ją odnaleźć i ruszyła w głąb domu.
Przeszła szereg pokojów, opuszczonych i ciemnych, kierując się na głos siostry i pasek światła.
Tak dotarła do garderoby, gdzie wprawdzie nikt nie chował sukien, ale gdzie się mieściła spiżarnia, podręczny magazyn, biuro i ubieralnia pani.
Tu znowu było ciasno jak w jajku.
Pani Zofia miotała się cała w potach.
Panna Felicja dyskretnie zatrzymała się u drzwi i czekała, słuchając mimowoli.
— Czy kucharz wrócił? — pytała pani Zofja bosej dziewki.
— Przywieźli, proszę pani, i położyli, bo pijany.
— A Janka niema?
— Niema. Pewnie poszedł na kaczki.
— To coś okropnego! Cóż będzie z kolacją? Panicz przywiózł ryby? Trzeba usmażyć.
— Przywiozłem! odparł ponury głos.
I do izby wszedł chłopak, który sieć zarzucał, z dużym na plecach workiem.
— Ach, jesteś! Cóż, udało się?
— Nieosobliwie. Trzy pudy sprzedałem, a, ot, to zostało.
— Wiesz? Są goście. Ciotka Felicja z Algieru i Różyccy.
— To ja sobie pójdę, jestem bardzo zmordowany.