Strona:Maria Rodziewiczówna - Jaskółczym szlakiem.djvu/64

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Ano, dobrze tak, właściciel najlepiej sam robi. Ciekawy jestem rezultatu.
— Możemy stanąć i dopełnić znajomości — zaśmiał się pan Erazm.
— Ej, nie — wtrącił Adam. — Byłoby mu przykro.
— Tak, tak! — potwierdziła panna Felicja. — Ruszajmy stąd!
Pomknęli dalej. Różycki wskazał na gromady drzew wdali i rzekł:
— Otóż i Pryskow! Ten gąszcz na prawo to właśnie zbór arjański, a raczej jego ruiny.
— Ciekawa jestem, czy mnie Zosia pozna — uśmiechnęła się panna Felicja.
— A ja ciekawym, czy dostaniemy co zjeść — dodał Kostuś.
— Z tem ostrożnie, bo tam nigdy rondli nie pobielają.
— Co pan znowu opowiadasz? Ja tak się boję otrucia! — zawołała panna Felicja.
— Bardzo rad z tego jestem. Głód wróci mi panią do Rogalów!
— Bóg wie co! Przecie musimy wprost stąd jechać do Tedwinów. Nadużyliśmy pańskiej uprzejmości aż nadto.
— Ach, pani, żebym był tak zły, jak mnie ludzie przed panią oczernili, powinienbym przez zemstę za to słowo zostawić tu panią na łasce pani Zofji i jej koni.
— I uczynisz pan to, bardzo proszę. Damy już sobie radę w domu siostry! — oburzyła się, nabierając znowu rezonu.
Ne dites jamais! fontaine je ne boirai pas de ton eau! — zacytował sentencjonalnie pan Erazm.
— Zobaczymy! — obstawała przy swojem.
— A to znowu co za zbiegowisko! — zawołał Kostuś.
Wjechali w ulicę dworską. Z prawej strony stał dotąd krzepki mur praszczura arjanina, a pod nim roił się tłum bachorów żydowskich, chłopaków