Strona:Maria Rodziewiczówna - Jaskółczym szlakiem.djvu/250

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Otworzył okno. Z ganku panna Felicja przyglądała się oficynie, drżąc z niepokoju.
— Ciociu — zawołał — proszę naszego dzieciaka pilnować!
— Daj mi go, daj! — odparła, podchodząc żywo.
Wzięła go na ręce i patrząc ze łzami na młodą kobietę, rzekła serdecznie:
— Dzięki Bogu, że nasz!
W godzinę potem Kostuś z wdową szli przez miasto do kościoła.
W oknie u Kiwy siedział piękny Wiktor z nieodstępnym Józefem i kilku jeszcze kolegami.
Młoda para ich nie spostrzegła, ale Józef wnet oznajmił.
— Wiecie? Francuz chodzi pod rękę z Helą!
— Pleciesz! — burknął Wiktor — Słyszałem, że go odpaliła.
— Dalibóg, poszli razem!
— To idź, zobacz lepiej! — zaniepokoił się Tedwin.
Posłuszny Józef wybiegł i dogonił tych dwoje.
— Dobry wieczór! — pozdrowił słodziutko. — Śliczna pora do spaceru!
— Śliczna! — potwierdził Kostuś lakonicznie.
— Pani Helena codzień pięknieje! — umizgał się dalej.
— Tak? To bardzo osobliwe, bo codzień starzeję! — odparła zimno.
— Państwo pewnie nad rzekę, na przechadzkę?
— Nie, tylko do księdza! — odparł Kostuś.
— Może zapowiedzi? Winszuję pierwszy!
— Dziękujemy! — rzekła kobieta, skręcając w bok, do furty kościelnej.
Pan Józef musiał zawrócić do Kiwy.
— No i cóż? — zagadnął go Wiktor.
— Poszli dawać na zapowiedzi.