Strona:Maria Rodziewiczówna - Jaskółczym szlakiem.djvu/247

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— No, więc pójdziesz do nauki.
— Dobrze, będę pana słuchał. Jadze za waszemi plecami dobrze, to i mnie tak będzie.
I odszedł w pierwotnej swojej prostocie, spokojny!

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Konstanty wrócił do miasteczka o południu, przebrał się w hotelu i zameldował ciotce.
Pomówił z nią chwil kilka i bardzo poważny zapukał do pokoju pani Wojakowskiej.
— Proszę! — odparł głos spokojny wśród turkotu maszyny do szycia.
Otworzył drzwi i uśmiechnął się.
Z okrzykiem radości na jego widok porwała się Tola z ziemi, od kupki szmatek jaskrawych, któremi się bawiła, i wyciągnęła ramiona do uścisku. Wziął ją na ręce, podniósł wysoko w górę i ucałował różowe policzki.
Matka, nie przerywając szycia, powitała go lekkiem pochyleniem głowy.
— Cicho, Tolu, nie dokuczaj! — rzuciła zwykłe upomnienie, którego dzieciak nigdy nie słuchał.
— Zrób mi lalkę! — rozkazała, dając Kostusiowi garść szmatek i ciągnąc mu krzesło z kąta.
— Dobrze, zrobię ci lalkę na pożegnanie — odparł — a ty mnie pamiętaj, póki lalka będzie trwała!
Zaczął plątać i wiązać szmatki, a ona się przyglądała bardzo poważnie, łokciami oparta na jego kolanie.
— Nie umiesz! — zdecydowała wreszcie, odbierając materjały. — Ja sama zrobię!
Usiadła znowu na ziemi, w słońcu i zatopiła się w pracy.
Kostuś w milczeniu przyglądał się pracującej kobiecie, wreszcie westchnął, dłonią przesunął po oczach i rzekł:
— Przyszedłem pożegnać panią.
Podniosła zdziwione oczy.