Strona:Maria Rodziewiczówna - Jaskółczym szlakiem.djvu/230

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Warta kary, niesłychanie uparta i samowolna!
— To dobrze, będzie miała charakter! — pocieszał Różycki, a panie jednogłośnie wzięły stronę dzieciaka.
Tola nareszcie została wydobyta z objęć opiekuna i przechodziła z rąk do rąk.
Gdy się znalazła na ziemi, była już czysta, uczesana, uśmiechnięta i pod opieką Adasia i Jadwisi ruszyła do zabawy w trawie i kwiatach. Starsi wrócili na ganek.
Po drodze Kostuś spytał szeptem Rity:
— Jakim cudem ona tu jest?
— Poszła do niej panna Stefanja ze stryjem i przyprowadzili.
— Pani jesteś aniołem, czarodziejką, bóstwem!
— Bagatela! Tylko tyle? — zaśmiała się. — Śliczna ta pana wdowa, inteligentna, poważna, a ładna jak kwiatek. Masz pan dobry gust!
Kostuś aż poczerwieniał z przyjemności.
Tak mu ten sąd Rity zawrócił głowę, że przysiągłby, iż od czasu, jak kochać zaczął, kochał tylko swoją wdowę i że żyć bez niej nie potrafi.
Usiadł naprzeciw niej i pieszcząc ją rozkochanemi oczami, marzył, że potrzebuje tylko rękę wyciągnąć, aby ją posiąść.
Impertynencja, którą jej rano powiedział, wywietrzała mu zupełnie z pamięci.
Kobieta opowiadała swoje dzieje, a raczej dalszy ich ciąg, przerwany epizodem Toli.
Ukończywszy smutną opowieść, podniosła oczy do panny Stefanji i pana Erazma i dodała ciszej:
— Wy pierwsi odezwaliście się do mnie po ludzku.
— A my! — z uśmiechem ujęła się panna Felicja, wskazując na Kostusia i na siebie.
Wdowa spojrzała na młodego człowieka, tak zimno, że poczerwieniał aż po uszy i wysunął się z ganku. Poszedł do Toli po pociechę i znalazł ją zapewne, bo po chwili napełnili śmiechem podwórze.