Strona:Maria Rodziewiczówna - Jaskółczym szlakiem.djvu/219

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Stefan się przeżegnał i dalej nie wiedział, co robić. Tłum go otaczał przeważnie kobiet, jak to zwykle bywa w kościołach; wonie kadzideł napełniały nawę, a w głębi brzmiały organy.
Stefan rozejrzał się. Zobaczył matkę, wzdychającą nad grubym modlitewnikiem, pannę Felicję, modlącą się bez książki, poznał Janickie, rzucające oczami na wszystkie strony, szpakowatą czuprynę pana Erazma i wielką łysinę pana Werbicza i znowu powrócił oczami do Konstantego, którego atletyczne bary i jasną głowę miał tuż obok siebie.
Wtedy Stefan westchnął i począł rozmyślać.
Naprzód o modlitewniku matki, w którym często przechowywała pieniądze i kwity, potem nad tem, dlaczego ciotka Felicja, modląc się, płacze zcicha, chociaż przecie niczego jej nie brak, a w Algerze raj.
Potem zastanowił się, dlaczego na starość pan Erazm posiwiał, a Werbicz wyłysiał i wogóle dlaczego ludzie z latami się zmieniają.
Wreszcie spojrzał na Jagę i znowu westchnął.
— Bestja dziewczyna! Kpi sobie już z Pryskowa i z niego. Zabierze się i pojedzie, nie będzie nic robiła, a będzie używała.
Żeby to jego tak ktoś zabrał! On nawet radby pracować, byle mieć coś swojego. Kostuś opowiadał, że w Algerze raj, ale i Kostuś do tej rozkoszy weźmie z sobą jaką pannę, a nie Stefana.
Ot, los kobietom!
Stefan nigdy kobiet nie lubił, a teraz poczuł do nich nienawiść.
A właśnie spostrzegł, że tuż za nim walczył z tłumem jakaś pani młoda, daremnie starając się wydobyć z natłoku.
Stefan jeszcze lepiej się rozparł i zupełnie zatamował przejście.
— Siedź! — pomyślał ze złością.
Kobieta, napół zduszona, szepnęła:
— Przepraszam pana, proszę mi dać trochę miejsca.