Strona:Maria Rodziewiczówna - Jaskółczym szlakiem.djvu/217

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— To ta panna gruba, ospowata, w żółtej bryczce — badał Zawirski.
— Ta, ta! Sto tysięcy jak lodu i majątek, złote jabłko! Tej wiosny skończyła wychowanie. Sam kwiatek! — mlaskał językiem Józef, trącając Wiktora.
— Pojechała do kościoła. Trzeba będzie zbliska ją obejrzeć! — zdecydował piękny Tedwin, wracając do lustra.
Zawirski spojrzał na niego z ukosa.
— Szpetna! Ja mogę sobie pozwolić na piękną i bogatą! — rzekł.
— I ja też, ale osobno! — odparł Wiktor.
Pan Józef znowu nieco od okna się odsunął.
— Teraz już się msza zacznie, bo moja siostra poszła: syndyk kościelny! — szepnął. — I goście algerscy z nią i pani Zofja.
— Ten Konstanty to cielę! — zdecydował Ludwik.
— I hołysz! Karty w rękę nie weźmie.
— Dobry, kiedy aż tu go wiozą żenić; tam go widocznie zbrakowano.
— Ja nie umiem z nim gadać: bardzo głupi!
Tę ostatnią uwagę Wiktora podniósł Zygmunt.
— Ciekawy jestem, co głupi głupiemu ma powiedzieć?
To powiedziawszy, czapkę włożył i trzasnąwszy drzwiami, wyszedł.
Na ganku natknął się na Stefana, który ziewał i przeciągał się z nudów.
— Coś ty, nie spał?
— Spałem, ale mi już tu dokuczyło. Wracajmy do domu!
— Nie wiesz, gdzie mama mieszka?
— U ciotki Stefanji. A ty wiesz, że Jaga zamąż idzie?
— Idzie? Za kogo?
— Sam nie wiem na pewno. Za Różyckiego podobno.
— Kto ci mówił?
— Mendel słyszał od Jurka furmana.