Strona:Maria Rodziewiczówna - Jaskółczym szlakiem.djvu/216

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Czy one niedaleko Malewicz? Niezły nabytek! Muszę sobie to zanotować! — rzekł Zawirski, szczerząc w uśmiechu swoje popsute zęby.
— A oto grono tuzów! — syknął Józef, chowając głowę dyskretnie. — Stary Różycki ze swoją synowicą. Ten sobie nie zadaje przymusu, coś jej szepce do ucha na ulicy, a za nimi ten kretyn synowiec i twoja siostra, Zygmusiu. Widzisz?
— A mnie co to obchodzi? — burknął Zygmunt. — Wolę, żeby Jaga chodziła z Różyckimi, niż z wami lub ze mną! Bo to ochota tyle gadać o tych pannach i znać wszystkie!
— Werbiczówna idzie! — oznajmił Józef po chwili.
— Gdzie? która? — ciekawie spytał Zawirski, składając podwójne binokle i mrużąc jedno oko.
— O, ta, w granatowym płaszczu, wysoka, szczupła.
— Pi, pi! To szyk! Jest posag?
— Jest — mruknął Zygmunt — ale nie dla ciebie, dardanelu!
— Posag!... — zaśmiał się Wiktor. — Żeby był, ale są tylko pozory! Bankruty!
— Szkoda! — westchnął Zawirski, goniąc oczami smukłą postać.
— Oto i dwie Zapolskie.
— Te, co krowy doją w domu i same zajmują na szkodzie chłopskie świnie? Podobno myją się tylko raz na tydzień, pod studnią!
— Nie, to Orlińskie. To podobno suchotnice, jedna ma krzywą łopatkę, druga miewa konwulsje!
— Tfu, trzysta tysięcy! — zaklął z obrzydzeniem Zygmunt, wstając. — Dzięki Bogu, że ja w waszem towarzystwie nie żyję!
— Dalibóg, Jawornicka jedzie!
— Ta jedynaczka? Nie może być! — zawołał Wiktor, rzucając się do okna z napół ufryzowaną głową.
Ależ czwórka kasztanów warta tysiąc rubli! — krzyknął Ludwik, wytykając też głowę.