Strona:Maria Rodziewiczówna - Jaskółczym szlakiem.djvu/197

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— A co? Podobno obejrzałeś pan bułanka?
— Nie ja, moi ludzie. Ja się na kalectwach końskich nie znam.
— Cha, cha, cha! Dobrodzieju, łaskawco, że mnie od niego uwolniłeś! Znany był jak zły szeląg i Stocki poszedł ze mną o zakład, że go nikomu nie wsadzę!
— Bodaj to specjalność! — zaśmiał się Różycki dwuznacznie.
Witał się dalej, zajrzał na łóżko i wyjmując asygnatę czerwoną, przykrył ją kartą.
— O, i rogalskie pieniądze dziś zobaczę! — zaśmiał się Zygmunt, trzymając bank.
Rzucił karty, przegrali wszyscy, Różycki wygrał. Ludwik zbliżył się także.
— Zygmuncie, a trzymaj się ostro! — zawołał.
— To wasza spółka? — spytał — pan Erazm.
— Tak! Trzy tysiące w banku.
No, mnie tyle nie trzeba; odegram tylko bułanka.
Postawił trzy razy, sto rubli zgarnął i odszedł.
— Ależ pan jesteś szczęśliwy! — rzekł mu Kostuś, wychodząc z sąsiedniego pokoju.
— Cóż chcesz? Jestem starym kawalerem, muszę w karty wygrywać.
— Lepiej panu idą karty, niż ubezpieczenie! — odezwał się piękny Wiktor z przekąsem.
— Nie żartuj z ognia!
— Moja mama kpi sobie z ognia! — rzekł Zygmunt. — U nas budowle tem ubezpieczone, że dachów już niema, a ściany tylko gdzie niegdzie. To, panie, rozum!
— A jednakże kobiety prędzej przyjęłyby nasz projekt! — rzekł pan Erazm.
— Oho, kobiety lubią przyjmować nasze projekty! I ja wolę kobiety! — odparł Zygmunt.
Śmiech ogromny napełnił stancję.
W tej chwili wpadł Janicki, blady, niespokojny.
— Niema tu Różyckiego? — zagadnął.
— Czego chcesz? Jestem!