Strona:Maria Rodziewiczówna - Jaskółczym szlakiem.djvu/193

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

co u mnie w spichrzu i stodole? Ja sam poszlę, na będę mógł, i basta!
— Ależ to będzie chryja z rachunkami! Ozłocicie chyba człowieka, który się tem zechce zająć! — zawołał Tedwin.
— Ja się tem zajmę bezpłatnie! — rzekł Różycki.
— No, to chyba. Ty masz pewnie dwie portmonetki! — zaśmiał się Jawornicki.
— Do czego pan to mówisz?
— Do tego, że był raz agent, któremu zabrakło pieniędzy premjowych, a stało się to z tej racji, iż miał tylko jedną portmonetkę, na cudze i na swoje!
Ogólny śmiech przyjął ten koncept.
Różyckiemu rozdęły się nozdrza, ale się pohamował, a Werbicz dalej mówił:
— Naturalnie rozdział się zrobi wspólnie, wedle ilości i gatunku ziemi, za zgodą każdego członka, który stosowną deklarację podpisze. Następnie w razie pożaru, rozdzieli się stratę stosownie do odległości, warunków i możności
— Utopja! — machnął ręką Tedwin. — Zresztą ja do tego nie potrzebuję należeć, bo oddawna zaprowadziłem u siebie ubezpieczenie miejscowe. Każdy folwark składa do ogólnej kasy roczną premję i zebrał się już kapitał olbrzymi.
— Gdzie? U ciebie, czy w Anglji? — spytał Jawornicki.
— Mogę przedstawić księgi.
— To czemu tego kapitału nie ruszyłeś w zaprzeszłym roku, jak ci się tartak spalił, ale dobierałeś w banku?
— Bo zakłady przemysłowe nie należą do gospodarstwa.
— Aha, to wedle ekonomji!
— A ja przystępuję do udziału! — odezwał się Zawirski, pobrzękując brelokami. — Malewicze zapiszcie, proszę, i naznaczcie sami wysokość opłaty. Wszelkie dzieło publiczne zwykł jestem popierać, mając po temu środki. Żeby nie zbytnia odległość, załączyłbym i moje majątki wileńskie.