Strona:Maria Rodziewiczówna - Jaskółczym szlakiem.djvu/192

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Ależ nie chodzi o ratowanie pana! Jest u nas większość takich, którzy nie mają ani drzewa w lesie, ani zapasu w kantorku. O nich trzeba myśleć.
— A cóż to, oni małoletni, czy nam oddani na opiekę? Czemuż nie mają drzewa i zapasu? Gdzież podzieli to, co im rodzice zostawili?
— Gdzie? O tem można długo mówić, ale wiemy wszyscy: Concordia res parvae crescunt.
— Oho, panie Erazmie, musisz mieć dukaty — zaśmiał się tłuścioch, mrugając jowjalnie oczkami — kiedy tak dobrze znasz ich godło.
Kilku graczów zbliżyło się do stołu i zawtórowało.
Jeden się odezwał:
— Moja folwarczyna figa; ubezpieczam w gminie.
— Mój szwagier jest w „Jakorze“, to baby wygnałyby mię z domu, żebym go opuścił — rzekł drugi.
— A mnie „Warszawskie“ robi takie ulgi, że doprawdy wstyd byłoby go opuścić — dodał trzeci.
— At, przywykło się do czegoś jednego, to poco szukać nowości? — machnął ręką jakiś zgrany, kiwając na faktora, z którym się też zaraz za drzwi wynieśli.
— Dawniej mniej ludzie myśleli o drugich, mniej radzili nad poprawą, nie gadali o jakiejś ekonomji i ludzkości! — huknął Jawornicki.
— A płacić temu czy tamtemu towarzystwu, to przecie zawsze trzeba płacić!
— Można nie płacić wcale! — rzekł Werbicz, gdy Różycki, zniecierpliwiony, gryzł wąsy i tłumił złość. — Można ubezpieczać się wspólnie w naturze.
To zaciekawiło nawet Jawornickiego.
Werbicz cierpliwie wykładał.
— Możemy dwojako się stowarzyszyć: albo spalonemu składa się pieniądze wedle oceny i rozkładu wszystkich dominjów, albo rozkłada się na pozostałych produkty, które mają poszkodowanemu dostawić.
— Co? Mają mi nakazywać, czem mam brata ratować? — oburzył się Jawornicki. — A któż wie,