Strona:Maria Rodziewiczówna - Jaskółczym szlakiem.djvu/181

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Kończyli ożywioną rozmowę i stanęli za furtą.
Kapelusz pani Zofji był na bakier, twarz wzburzona, suknia wysoko podpięta, mantyla, zapewne z wyprawy jeszcze, przekręcona z fantazją na ramię.
Trzymała w ręku woreczek skórzany, ozdobiony kanwowym wizerunkiem pelikana, rozdzierającego piersi, pod pachą miała oprócz tego zagadkowy przedmiot, objętości dyni.
Słuchała pana Erazma, potakując grzecznie.
— Ależ i owszem, i owszem, bierz ją pan sobie, bardzo mi to przyjemnie, z całą wiarą oddaję, zgadzam się na wszystko. Tylko, mój łaskawco, poratuj mnie, oswobódź od tego kontraktu! To ruina taka sprzedaż! Masz pan wszystkie papiery, może się uda wykręcić bez odstępstwa... Bo gdzie ja nieszczęsna dostanę tyle pieniędzy w tak krótkim, czasie? Moi dłużnicy chybili na kontrakty. Co to za czasy, gdzie sumienie!
To mówiąc, cisnęła do siebie kanwowego pelikana.
— Zrobię wszystko, a w potrzebie założę swojemi pieniędzmi. Mam tedy słowo łaskawej pani w moim interesie?...
— Słowo, słowo, najuroczystsze! Zaraz o tem powiem stryjence i Stefci.
Pan Erazm posunął galanterję do końca. Ujął dłoń szanownej właścicielki pelikana i udał, że całuje rękawiczkę bawełnianą.
Potem już razem ruszyli do ganku.
— Stryjek! Nareszcie! — powitał go serdeczny okrzyk Rity.
— Ach, panie, muszę panu coś powiedzieć! — zawołał Kostuś strapiony.
— Czy mój ojciec dziś nie myśli do domu odjeżdżać? — spytała panna Zofja.
— Ależ nie! — odparł, witając się spiesznie. — Właśnie dziś wieczorem mamy z nim agitować w kwestji wzajemnego ubezpieczenia. Wpadłem tylko na chwilę. Dotychczas kupiłem tylko woły i sprzedałem konie na jarmarku. Liche ceny i liche kontrakty! Dotąd własnych interesów nie rozpocząłem, a tu jeszcze