Strona:Maria Rodziewiczówna - Jaskółczym szlakiem.djvu/18

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Bój się Boga, kobieto! — upominał kolonista. — Toć on niedawno matkę pogrzebał. Codzień jej na mogiłę nosi kwiaty.
Tak, kwiaty nosił Kostuś, ale nie ze swego ogrodu.
W sąsiedztwie, o milę, osiadł przed rokiem nowy plantator, niejaki Tirard z Marsylji, posiadacz siedmiorga dzieci i sporej dozy handlowego sprytu. Siła rąk było do pracy, więc też w mig wywiercono kilka studni, i na szmacie piasku zazieleniała winnica i pole pod uprawę tytoniu, w cieniu zaś kilkunastu eukaliptusów domek mieszkalny, otoczony kwietnikiem.
Sąsiad Tirard odwiedził Jamontów, chciał się zaprzyjaźnić nawet, ale między temi dwiema rodzinami było tyle różnic szczepowych, tak mało porozumienia, że stosunki, ledwie zawiązane, ograniczyły się do rzadkich odwiedzin za interesem lub w nagłej potrzebie.
Napastował kilkakroć Francuz Jamonta, aby mu syna udzielił do robót technicznych przy nawodnieniu i utrzymaniu studzien, ale trafił na opór. Stary się tłumaczył wiekiem i pilną robotą i Kostusia nie puszczał. Potem choroba i śmierć żony zatarła mu w głowie nawet pamięć o sąsiedztwie.
Pewnego dnia, gdy Kostuś eskortował do stacji handlowej swój transport korkowego dębu, spotkał Klarę Tirard z bratem, wiozących na osłach kosze ananasów i moreli.
Kompanje na wąskiej drodze górskiej szły jedna za drugą powoli, młodzi zbliżyli się i poczęli rozmawiać, potem żartować, potem umawiać się o dalszą wspólną drogę.
Tak się i stało. Zdali towar jednocześnie, załatwili interesy i obładowawszy osły towarem europejskim, zabierali się do powrotu. Ale w ostatniej chwili Tirard gdzieś się zabałamucił, przepadł w zaułkach, gdzie tańczyły almee, nie dał się Konstantemu namówić do powrotu.
— Wracajcie! Dopędzę was konno! — rzekł.
Powrót ten sam na sam w cudną noc afrykańską, przez góry, cedrami poszyte, z piękną i zalotną